Nie musiałem długo namawiać króla, by wyruszyć na wrogów; zgodził się, iż nie możemy puścić płazem mordowania naszych ludzi i spiskowania przeciw Koronie. Moją prośbę, by jechać z resztą rycerzy, zbył tylko machnięciem ręki. Obaj jednak doszliśmy do wniosku, iż wskazanych przeze mnie głównych dowodzących spiskiem, zawiodę do stolicy, by na oczach mieszkańców ich stracić. Miałem nadzieję, iż publiczna egzekucja pokaże innym, co król robi ze zdrajcami, a ja dotrzymałbym złożonego moim oprawcom słowa. Dotrzymałbym mojego postanowienia zemsty. Reszta miała zginąć na własnej ziemi lub tam, gdzie polała się krew naszych.
Z samego rana mieliśmy wyruszać.
***
Król wysłał armię dwa razy liczniejszą niż Stoutowie i ich poplecznicy razem wzięci, co niezmierne mnie ucieszyło. Wyruszało z nami wielu wspaniałych rycerzy, ci najznamienitsi zostali jednak w Królewskiej przystani, by bronić króla. Władca z dnia na dzień robił się coraz słabszy, co napawało mnie strachem o losy jego córki i całego królestwa. Poddani byli jednak dla mnie sprawą drugorzędną...
Wyruszyliśmy wraz ze świtem, tak jak zaplanowaliśmy. Droga zajęła nam dość długo czasu, do południa, nie spodziewaliśmy się jednak takiej pustki w obozowisku, które tak niedawno rozbiła tu lady Lyanna, stacjonując tu podczas moich poszukiwań. Oprócz trupów naszych rycerzy, nie było tutaj nikogo.
Widząc ciało sir Edwina, przyklęknąłem przy nim, zamykając mu oczy pełne nienawiści. Pocieszała mnie jedynie myśl, że na jego twarzy nadal widziałem zaciętość, jaka malowała się na niej zawsze podczas walki. Zero strachu, bólu, mimo iż w jego piersi widziałem ranę po mieczu, na której obrzeżach zebrała się sczerniała krew. Wiedziałem, że to marne pocieszenie, ale chociaż zginął w walce, a to jest alternatywa, którą z chęcią wybrałby każdy rycerz.
- Świętują - powiedział jeden z młodych rycerzy, który do tej pory stał przy mnie.
Teraz wpatrywał się w las, który oddzielał nas od grodu Stoutów i nad którym widzieliśmy dym, dochodzący zapewne z grodu. Może to moje zmysły mnie zwodziły, ale wydawało mi się, że słyszę cichą muzykę.
- Przerwijmy więc ich uczty - powiedziałem chłodno. - Skrzyknij rycerzy, nakaż bić w bębny. Atakujemy.
Młodzieniec pokiwał głową, z entuzjazmem, ruszając w stronę pozostałych. Westchnąłem, zastanawiając się, kiedy ja go zatraciłem. Wydaje mi się, że było to zbyt dawno, by pamiętać tak infantylne zachowanie u siebie, widziałem jednak, że na początku cechuje ono każdego rycerza. Dopóki nie straci on zbyt wielu kompanów na polu walki.
***
Zanim dotarliśmy do bramy, przeciwnicy już zorientowali się, iż otwarcie na nich zmierzamy. Nie udało im się jednak odeprzeć ataku, byli zbyt rozproszeni, zbyt mało liczni. Nie oczekiwali chyba, iż tak prędko ktoś dotrze do nich, mając zamiar się mścić. Zdołali rozgromić naszych, gdy nie byli oni przygotowani do walki. Sami jednak nie potrafili nawet się bronić.
Kiedy rozprawialiśmy się z Stoutami, słyszałem tylko szczęk mieczy i krzyk naszych przeciwników. Widząc jednak trzech, którzy mnie pojmali i później na zmianę torturowali, zakazałem odbierać im życia. Spętani, wylądowali przywiązani do koni, za którymi musieli całą drogę do zamku podążać.
Nie byłem głupi i spodziewałem się odpowiedzi ze strony Velaryonów, byłem jednak pewien, że cokolwiek by nie zrobili i jakkolwiek nie próbowali zaszkodzić naszym, ja byłem gotów odebrać im wszystkim życie, byle tylko bronić przyszłej królowej. Wymordowałbym dla niej pół świata, a gdyby kolejne pół spiskowało przeciw niej - nie zawahałbym się unieść miecza i na resztę. W tej kwestii byłem wierny jak pies i całkowicie oddany Lyannie.
Nie chcąc dłużej zwlekać i pozostawiać jej w niepewności, wśród mężczyzn z Nocnej Straży i z dala od domu, postanowiłem od razu udać się na Mur. Większa grupa rycerzy niechybnie zwracałaby uwagę, postanowiłem więc wziąć trzech lepszych. Ci najbardziej oddani, najwierniejsi królowi, z największym doświadczeniem, mieli odeskortować do stolicy naszych zakładników.
***
Widząc zarys Muru, odetchnąłem, wiedząc, iż jesteśmy już niemal na miejscu. Po kilku jeszcze metrach usłyszałem trąby strażników, którymi obwieszczali nasze przybycie. Tym razem nie musiałem się nawet przedstawiać, wpuszczono mnie przez bramę od razu, tak samo jak i moich towarzyszy.
Nim zdążyłem zapytać choćby o mego brata lub księżniczkę Lyannę, usłyszałem jej wołanie, gdy wybiegała z zamku, zmierzając w naszą stronę. Uśmiechnąłem się na ten widok, od razu czując niewyobrażalną ulgę. Mimo iż wiedziałem, że lady Lyanna była tutaj bezpieczna, zawsze czułem się lepiej, będąc przy jej boku. Może i inni Gwardziści mieli rację, mawiając za moimi plecami, iż jestem jak jej pies, ciągle chodzący przy nodze. Zbyt wiele jednak widziałem zamachów na życie króla, by nie lękać się także o jego córkę, która tak wiele dla mnie znaczyła.
Lyanna?
Beznadziejne, ale ostatnio tracę wenę i ochotę na... Wszystko xd
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz