Ukryłem twarz w dłoniach, kręcąc z niedowierzaniem głową.
- Pani, to szaleństwo - wytknąłem. - Mamy siedzieć bezczynnie, podczas gdy wrogowie rozkradają królestwo?
- Nie bezczynnie. Będziemy produkować dziki ogień - stwierdziła pewnie Lyanna, która najwidoczniej ani na moment nie zwątpiła w słuszność swego pomysłu.
- Dziki ogień jest niebezpieczeństwem nie tylko dla wrogów, królowo - starał się przekonać lord dowódca Gwardii. - Dziki - podkreślił to słowo - oznacza, że nie okiełznasz go, moja lady. Może spalić obie strony konfliktu, nie tylko jedną. Poza tym, ile wyprodukuje go jeden staruszek?
- Umiejętnie używany pozwoli nam pozbyć się wszelkich kłopotów - zapewniła królowa. - A o zapasy dzikiego ognia nie musicie się martwić, panowie.
Słuchałem tej wymiany zdań, coraz bardziej będąc na 'nie', jeśli chodziło o pomysł królowej. Ze zgrozą zauważyłem, że jej małżonek przekonuje się coraz bardziej do tego szalonego pomysłu.
- Wasza Miłość, kiedy chcesz ich spalić? - zadałem pytanie spokojnym głosem.
- Gdy tylko zaatakują Królewską Przystań - powiedziała z uporem. - Nie pozwolę Velaryonom dostać naszego królestwa.
- Królowo, nasi wrogowie nie mają jak na razie powodów do ataku na miasto - stwierdziłem.
- Pragną korony i władzy, całego królestwa... - zaczął Namiestnik. - Przyjdą do Przystani, by pozbyć się prawowitych władców. Prędzej czy później.
- Owszem, obawiam się jednak, że zdarzy się o później, niż byśmy chcieli. Królowie władają. Królu, czy wystarczy ci utrzymanie Królewskiej Przystani, żeby zatrzymać tytuł i życie? - zadałem pytanie.
- Pamiętaj z kim rozmawiasz - syknął król. - I uważaj na słowa.
- Potrzebujemy wysłuchać wszystkich rad, Wasza Miłość, a w szczególności tych dobrych - poparł mnie dowódca Gwardii Królewskiej, kładąc dłoń na mym ramieniu.
- Velaryonowie trzymają w garści Zachód. Najpewniej nie uderzą teraz na Królewską Przystań, nie leży to w ich interesie. Odebrali królestwu cały Zachód, a królestwo nie uczyniło nic. Lordowie i rycerze zginęli lub są więzieni. Co powstrzymuje ich przed dalszymi atakami na nasz lud? Mogą uderzyć na południe od Przystani, mają także do opanowania całą Północ. Lud widzi, co się dzieje. Władca nie powinien zamykać się za bezpiecznymi murami, gdy na zewnątrz giną jego ludzie! Ilu z lordów zajętych na Zachodzie zamków zgodzi się stanąć za Velaryonami, jeśli ci obiecają zapewnić bezpieczeństwo ich kobietom, dzieciom? Ilu lordów z pozostałej części królestwa zegnie z chęcią kolana przed Velaryonem, jeśli zapobiegnie to rozlewowi ich krwi? - przemawiałem spokojnie, lecz z uporem w głosie.
- Nikt z tych, którzy mają honor - powiedział chłodno król.
- Myślałem, że królowa Lyanna dość dobitnie wyraziła się o tym, co myśli o honorowych lub wdzięcznych lordach. Nie pokłada w nich wiary. Ja jednak uważam to za wartości bardziej względne, niż mogłoby się wydawać. Velaryonowie postrzegani są przez nas jako najeźdźcy i zdrajcy. Przez atakowany lud jako jedna ze stron w sporze o koronę. Jeśli okażą litość, lud poprze ich chętniej niż króla, który nie zrobił nic. Skrywając się w bezpiecznej twierdzy będziemy mieli przeciw sobie nie tylko ludzi Velaryonów, ale także całe królestwo, które zdradziliśmy - przekonywałem. - Pomaszeruje na nas Velaryon, prowadząc za sobą waszych poddanych, domagających się zemsty!
- Zdrajca jest tylko jeden! To Velaryoni i ich psy. Nie będę dłużej słuchał tych oskarżeń, ser Arkadiusie... - zaczął król.
- Rada jest od tego, by wysłuchać wszystkich - wstawiła się za mną Lyanna. - Sir Arkadius wyraża tylko swoją opinię.
Skinąłem królowej krótko głową, w ramach podziękowania, widziałem jednak, iż mimo wszystko całkowicie się ze mną nie zgadza.
- Moglibyśmy wpuścić do Królewskiej Przystani część ważnych dam z dziećmi, by w ten sposób pokazać troskę i zagrzać serca ich lordów do walki - podsunął lord dowódca.
- I w razie oblężenia mielibyśmy do wykarmienia więcej gęb, niż będziemy w stanie - warknął królewski Namiestnik. - To obłęd w czasie, gdy może nam brakować wszelkich dóbr.
- Wasza Miłość! - powiedziałem głośno, patrząc na królową. - Dlaczego ludzie mają zachować ci wierność? Tylko dlatego, że jesteś Weaverem, a ród ten dotychczas rządził? Czy może dlatego, że na głowie sir Reeda jest korona? Idę o zakład, że niedługo druga pojawi się na głowie Velaryona, gdy po zdobyciu większości królestwa, ogłosi się królem. Władzę sprawuje ten, kogo ludzie uważają za władcę, za wygranego. Jak możemy wygrać, nie przystępując do walki? Te ataki to otwarte wypowiedzenie wojny, a wojny nie wygrywa się zza murów! Musimy walczyć! Pokazać ludziom, że króla trapi ich los, że władca troszczy się o swój lud! W innym wypadku to nie Velaryonów nazwą oprawcami, lecz swego nowego, bezczynnego króla. Velaryoni okażą się tyko kimś, kto będzie w stanie ich wyzwolić. W czasach wojny łatwo o zdradę, nie możemy więc dawać ludziom do niej powodów. Na wojnie przelewa się krew! Musimy więc modlić się i planować tak, by była to nie krew nasza, lecz wroga.
- Jeśli wyjdziemy poza Królewską Przystań, osłabi to miasto. Jeśli ono upadnie, co poczniemy? Sir Arkadiusie, przekonujesz nas, że król bez poddanych nic nie znaczy. Cóż jednak znaczy król bez królestwa? - zapytała niezadowolona Lyanna.
- Proszę tylko o wysłuchanie - powiedziałem cicho, patrząc kolejno po twarzach króla, królowej, namiestnika, dowódców i milczących dotąd, ważnych lordów. - Poddani motywują się wieloma rzeczami. Jedni martwią się o rodzinę, musimy więc zapewnić ich damom bezpieczeństwo. W tak trudnych czasach kilka osób więcej w mieście nie powinno sprawić problemu, jeśli wprowadzi się rygor i stan wyjątkowy. Dla innych ważny jest honor, przemówmy więc do niego, nawołując ich do stania u naszego boku, jak i my staniemy u boku ich! Kolejna grupa ma bardzo przyziemne motywacje - wyznałem, pocierając palec wskazujący o kciuk. - Najemnicy. Nie możemy pozwalać więc bogacić się Velaryonom, tylko raczej powinniśmy upewnić się, że mamy więcej złota niż oni, by móc więcej zapłacić. Oczywiście, naszą walutą - walutą, której Velaryonowie nie posiadają - mogą być ziemie i tytuły, jakie zgodzimy się nadać - wyjaśniłem pokrótce.
- Jeśli nakażemy oszczędzanie żywności i zaciśniemy pasa, nawet kilkadziesiąt ważnych lady i ich dzieci nie powinno zrobić dużego problemu. Jeśli do oblężenia nie dojdzie - powiedział Namiestnik, podkreślając ostatnie zdanie. - Jeśli pozbędziemy się mieczy, to także nie wyjdzie nam na dobre.
Uśmiechnąłem się lekko, kiwając głową. Doskonale zdawałem sobie z tego sprawę, przemyślałem jednak dogłębnie wszystko i byłem pewien, że wiem, co na to poradzić.
- Zamkowe lochy pękają w szwach od zabójców, złodziei i oszustów. Nocna Straż będzie musiała wybaczyć nam, ale wierzę, że obejdą się bez nich. Można będzie uzbroić tych ludzi w zbroje, miecze, dać im konie i wysłać na Zachód, Południe i Północ, w małych grupkach, wśród prawdziwych rycerzy. Sto mieczy to naprawdę niewiele, jeśli nad tym dłużej pomyśleć. Jeśli doszłoby do wdarcia się Velaryonów do Przystani, setka rycerzy nie miałaby tu znaczenia. Przestępcy sprawią, że liczebność wojsk wyda się większa. Każdy, kto zechce walczyć, będzie mógł iść z nimi. Gdy wrogowie się o tym dowiedzą, na pewno także zorientują się w liczebności naszych wojsk. Stwierdzą, że w Przystani zostało mniej rycerzy, niż w rzeczywistości. Wybawi ich to z ich twierdzy - zauważyłem.
- I zachęci do ataku na miasto! - stwierdził ze zgrozą dowódca Gwardii.
- Wymaszerują w stronę miasta, wiedząc, że straciło rycerzy - wstałem, biorąc z kąta sali mapę i rozkładając ją na stole. - Ich zastępy są liczne i Trident lub Czarny Nurt zatrzymają ich na dłużej. Nasze małe armie będą szybsze - zapewniłem, jeżdżąc dłonią po mapie. - Armia idąca na Zachód nawoła do walki podbity lud. Armia krocząca na Południe może dołączyć do zachodnich wojsk bądź wrócić do miasta. Armia krocząca na Północ, do której radziłbym przydzielić samych zaufanych rycerzy, należy posłać na twierdzę Velaryonów, gdy tylko wymaszerują. Jeśli obawia się król jednak, iż ryzyko, jakie spotyka Przystań jest zbyt duże, można napisać do Dorne, by wysłali drogą morską wsparcie. W końcu Dorne może zostać ich kolejnym celem. W razie odmowy, wojska maszerujące na Południe powinny ich przestraszyć, iż my także mamy zamiar ich zaatakować, dlatego tak ważne jest, by wysłać tam jedną z armii.
- Jak kilkudziesięciu rycerzy zdobędzie twierdzę Velarryonów? - zapytał nieprzekonany Namiestnik. - Warto wysyłać najsilniejszą z grup, samych rycerzy, na Północ?
- Jak powiedziała wcześniej królowa, władca bez królestwa jest niczym. Tracąc swój zamek, Velaryonowie stracą linię odwrotu i popleczników, którzy widzą tylko i wyłącznie ich siłę. Poza tym... My nie musimy niczego zdobywać - uśmiechnąłem się do królowej Lyanny. - Dziki ogień jest niebezpieczny, lecz skuteczny. Skoro królowa chce go wykorzystać, najbezpieczniej byłoby zrobić to na cudzej ziemi, gdy nie będzie miał szans zniszczyć także naszego miasta.
Lyanna, tak jak i wszyscy inni, spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
- Wasza Miłość, sama nalegałaś na spalenie wrogów - przypomniałem. - Jeśli cię to uspokoi, na Zachodzie, gdzie znajduje się większość wojsk Velaryonów, także możemy użyć ognia. Nie ma tam już nic, co nie byłoby spalone - westchnąłem ciężko. - Pozostali pewnie będą próbowali przejść na naszą stronę, poddać się... Lub poradzi sobie z nimi armia. Ale proszę, proszę, nie pozwólcie na śmierć poddanych ani nie skazujcie miasta na zwęglenie - dodałem cicho, patrząc Lyannie w oczy.
(Lyanna?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz