wtorek, 29 listopada 2016

Od Lyanny do Christiana

- Wyprostuj się - napomknęła septa z grozą w głosie. Wychowywała mnie, odkąd tylko pamiętam, i ani trochę się nie zmieniła przez cały ten czas. Zawsze tylko wymagała, goniła mnie, bym wreszcie nauczyła się wyszywać piękne wzory na aksamitnych sukniach i grać na instrumentach muzycznych. Dorastając, przyglądałam się nierzadko mym braciom - Mantarysowi i Raynaldowi - którzy zwykli o tej samej porze trenować walkę mieczem na dworskim tarasie. Byłam przekonana, że któryś z nich w przyszłości zostanie dumnym, potężnym królem - tak jak wówczas mój ojciec - i będzie rządził Siedmioma Królestwami aż do śmierci.
Ach, ja naiwna.
Jako małe dziewczę nie zdawałam sobie sprawy, jak kruche jest życie ludzkie. Pamiętam, jak płakałam pół nocy na wieść o śmierci Mantarysa - mojego biednego, ukochanego brata, który miał być przecież prawowitym następcą ojca. Wylewałam gorzkie łzy, przypominając sobie o Elinorze, jego niedoszłej żonie, która również została zamordowana - podczas własnej ceremonii ślubnej. Rano, kiedy - w geście szacunku do zmarłych - paliliśmy ich ciała, starałam się wyglądać na silną. Raynald wszystko wytrzymywał - kto wie, może był całkiem zadowolony, że teraz to on ma pełne prawo do korony? Na pewno jednak się nie spodziewał, że i jego zwłoki będziemy opłakiwać zaledwie rok później. Dla dwunastolatki, którą wtedy byłam, widok ten był okropny - Ray wstał zupełnie niespodziewanie, łapiąc się za klatkę piersiową, bezskutecznie próbując złapać oddech. Ojciec od razu poderwał się na nogi i złapał w ramiona jedynego pozostałego mu syna. Patrzyłam wtedy na jego twarz, na strużkę krwi wolno lecącą z jego nosa. Nie był to pierwszy raz, kiedy widziałam tę szkarłatną ciecz, ale to było zbyt nieoczekiwane - i w dodatku mój własny brat (i ostatni brat) właśnie umierał. Wstrzymałam oddech, a moje oczy się zeszkliły - nie wiedziałam, co robić. Popłoch był wszechobecny, każdy gdzieś biegał, coś krzyczał. Ja jedna - zagubiona, mała dziewczynka - stałam za moim krzesłem i starałam się nie uciec.
Mordercą był któryś z tych przeklętych Velaryonów. Ostatecznie pochwycono go półtora roku później, wtedy, gdy zdrowie mego ojca zaczęło już się wyraźnie psuć. Odwiedziłam go raz w lochach - przykuty był żelaznym łańcuchem do ściany, a jego twarz była cała we krwi. Nie ulegało wątpliwości, że był już wiele razy bity, ale jak dla mnie nie była to właściwa zemsta. Myślę, że właśnie wówczas mój charakter się odmienił - pchnięta żądzą zemsty i falą nienawiści, rozkazałam go torturować na najbardziej wymyślne sposoby. Nie można było opisać, jak bardzo podobał mi się widok krzyczącego z bólu jeńca, oraz jak słodki smak miało moje zwycięstwo.
- Słyszysz, jak do ciebie mówię? - głos septy przypominał raczej szczeknięcie psa, niż spokojny ton normalnej staruszki - Znowu się zamyślasz, moja lady!
- Tak, tak, już słucham - wymamrotałam, nawet nie bardzo się nad tym zastanawiając. Najchętniej wypomniałabym jej wszystko, co o niej myślę, ale moim priorytetem były dobre stosunki z ludźmi, z których mogłabym czerpać korzyści.
- Pora na sen, nie uważasz? - zadała mi pytanie retoryczne, delikatnie dając mi do zrozumienia, że mam wreszcie wyjść i dać jej spokój.
- Nie uważam - odpyskowałam, ale chwilę potem się opamiętałam, więc dodałam głośniej - Tak, już idę do siebie, septo.
Podążyłam w stronę mojej komnaty. Moja koszula nocna już leżała na miękkiej pościeli, ale ja tylko schowałam ją do ogromnej szafy. Tej nocy nie miałam zdecydowanie ochoty na sen - od paru ostatnich dni życie dworskie zaczęło mnie już męczyć. Szukanie męża, nauka wyszywania, strojenie się i czekanie, aż dwórki zrobią fryzurę idealną - wszystko to wytrzymywałam cierpliwie, jednakże miałam już dość. Przeczekałam około godziny w komnacie, udając, że śpię, po czym - upewniwszy się, że septa już śpi - zapaliłam świecę. Przeszukałam komódkę, by wziąć mój sztylet ze sobą, i wreszcie wymknęłam się z pomieszczenia. Bezszelestnie przeszłam przez korytarze, aż wreszcie dotarłam do masywnych drzwi wejściowych. Stało tam dwóch strażników - na szczęście tych, którzy mnie dobrze znali i których zdążyłam już omamić - także przepuścili mnie, obiecując, że nie powiedzą nic ojcu o mojej nocnej eskapadzie.
Podążyłam w moje ulubione miejsce - polanę, znajdującą się niedaleko początku lasu. Płynął tamtędy strumyk, a - jeżeli było się wystarczająco cicho - można było bez problemów usłyszeć pohukiwanie sowy czy plusk wody.
Wielkie było moje zdziwienie, gdy ujrzałam czyjś cień w oddali. Sylwetka z pewnością należała do mężczyzny, gdyż była zbyt rosła jak na damę - i nie miała na sobie sukni, więc to nie mogła być kobieta. Wstrzymałam oddech i powoli wycofałam się za drzewo, chowając się i nie wydając żadnego odgłosu. Wiedziałam, że jeśli będę wystarczająco cicha, niebezpieczeństwo minie, a w pojedynku sam-na-sam nie mam najmniejszych szans. 
Wkrótce kroki zaczęły być coraz głośniejsze, a ja skuliłam się bardziej pod pniem rozłożystego dębu. Przestałam nawet oddychać, by tylko nie wydać odgłosu - miałam nadzieję, że mężczyzna pójdzie stąd jak najszybciej i okaże się nie mieć sokolego wzroku...

Christian? Wiem, że piękne, wiem... XD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon wykonała prudence. z Panda Graphics.