Westchnąłem, podchodząc do księżniczki i wyjmując z jej ręki łuk, który odłożyłem na bok. Wiedziałem, że rycerze na pewno ponieśli śmierć w starciu z wrogiem, a ja tak po prostu ich opuściłem. Nie miałem jednak wyjścia; towarzyszyć lady Lyannie musiał jakiś obrońca, chociaż mój stan nie był obiecujący. Miałem jednak świadomość, iż nawet w moim stanie miałem większe szanse na obronienie jej niż Lyanna w sprzyjających warunkach. Była księżniczką, nie rycerzem. Nie potrafiła także władać mieczem.
- Nie zrobiłaś żadnego zamieszania, moja pani - wyszeptałem. - Jesteś teraz najważniejszą osobą w państwie, a źli ludzie pragną śmierci twojej i twego ojca. Nie pozwolę im jednak cię skrzywdzić, tak długo, jak jestem przy tobie - przyrzekłem. - Mój starszy brat, jeden z bliźniąt, jest Strażnikiem na Murze. Pomoże nam.
- Dasz radę jechać, sir? - zapytała z troską.
Skinąłem tylko głową, podnosząc łuk i mocując go do konia, by w razie czego mieć przy sobie jakąś broń. Mój miecz został w pałacu Stoutów, gdy mnie torturowano, a podczas mojej ucieczki, nie dane mi było go zabrać. Chciałem pomóc księżniczce wsiąść na konia, jednak ta widząc, jak sam nieporadnie radzę sobie ze wszystkim, tylko pokręciła głową, odtrącając moją pomoc. Sam także nieporadnie wsiadłem na konia i ruszyliśmy dalej, w stronę Czarnego Zamku mieszczącego się przy Murze. Droga zajęła nam dłużej niż zazwyczaj, ponieważ starałem się unikać uczęszczanych dróg, by na nikogo się nie natknąć. Całe szczęście, że znałem tą okolicę, inaczej musielibyśmy pokonać całą drogę na widoku, narażeni na czujne spojrzenia ludzi, którzy mogliby przecież okazać się naszymi wrogami.
Przed zmrokiem dotarliśmy do celu naszej podróży. Gdy tylko pojawiliśmy się w polu widzenia strażników zamku, usłyszałem dźwięki trąby obwieszczające zbliżanie się przybysza, a przed bramę wyszedł jeden ze Strażników.
- Kim jesteście? - zapytał nieprzyjaźnie, najwidoczniej nie mając ochoty gościć nikogo.
- Jestem Arkadius Firewood, rycerz Gwardii Królewskiej, brat Conrada Firewooda - przedstawiłem się, zsiadając niezdarnie z konia. Nie miałem pojęcia, czy rozważnym posunięciem będzie także przedstawianie Lyanny jako księżniczki. Na razie zamierzałem się z tym wstrzymać aż do rozmowy z bratem. - Wraz z mą towarzyszką, potrzebujemy schronienia - wyjaśniłem. - Gotów jestem powołać się na autorytet króla, który na pewno poparłby mą prośbę o udzielenie nam pomocy.
- Gwardzista bez zbroi, bez miecza? - zakpił Strażnik. - Jakże mam ci uwierzyć?
- Zasady ludzkiej moralności nakazują pomóc każdemu potrzebującemu, szczególnie czynić powinni to prawi mężowie - odpowiedziałem zdenerwowany, z przyganą w głosie. - Jeśli mi nie wierzysz co do tego, kim jestem, mój brat może zaświadczyć o mojej prawdomówności. Zostaliśmy zaatakowani. Potrzebujemy schronienia i jadła. Idź, zapytaj swych dowódców o zgodę. Nierozważnym byłoby nie udzielić nam wsparcia. Mógłbyś ponieść za to okropną karę.
Mężczyzna zmierzył mnie nienawistnym wzrokiem, ale usłuchał, znikając za bramą. W tym czasie ja podszedłem do siedzącej na koniu księżniczki, radząc jej, by ubrała kaptur na głowę i zakryła włosy.
- Przepraszam, lady, iż nie przedstawiłem cię w pierwszej kolejności, ale informacje o ty kim jesteś, powinny trafić tylko do zaufanych o godnych tego ludzi - wyszeptałem. - Jak wiesz, na Mur w większości nie trafiają prawi ludzie. O twojej pozycji powiemy tylko lordowi Dowódcy i memu bratu, który okaże nam niezbędną pomoc - wyszeptałem.
Gdy brama znów się otworzyła, zobaczyłem w niej lorda dowódcy, maestra, a także podążającego za nimi Conrada. Brat przyjrzał mi się krytycznie, ale także z widoczną ulgą. Na pewno słyszał o mym zaginięciu.
- Lordzie. Maestrze - skinąłem im na powitanie głową. - Bracie.
- Co się stało, Arkadiusie? - zapytał ten ostatni.
- Stoutowie - wyjaśniłem krótko. - Przyjaciele Velaryonów, wrogów Korony. Najpierw przetrzymywali mnie i torturowali, następnie zaatakowali cały nasz obóz - wyjaśniłem.
- Brama to nie miejsce, by rozmawiać o tak ważnych sprawach - rzekł lord Dowódca, przyglądając się badawczo Lyannie i kiwając jej w geście szacunku głową. - Wejdźcie.
Dowódca, razem z Maestrem ruszyli przodem, Conrad zaś złapał za wodze konia księżniczki, kłaniając się jej lekko.
- Witaj, pani - szepnął, przenosząc wzrok na mnie. - Ojciec tutaj jest, Kade - powiedział cicho. - Przyjechał przedwczoraj, zostawiając gród pod opieką Seline i macochy, by uczestniczyć w jakiejś ważnej rozmowie z lordem Dowódcą.
- To dobrze - westchnąłem. - Przyda mi się jego obecność tutaj. Ktoś w końcu będzie musiał zważać na naszą panią i jej bronić, gdy wyruszę do stolicy po wsparcie - zacząłem.
- Arkadiusie! - zaprotestowała oburzona Lyanna, po chwili jednak ściszając głos. - Nie możesz mnie zostawić. Udam się z tobą.
- Zapewne zdajesz sobie, ma pani, sprawę z niebezpieczeństwa wynikającego z tej podróży. Wszędzie roi się teraz od Velaryonów i ich szpiegów. Nie będę ryzykował twego życia. Szanuję twoje zdanie ponad wszystko, lady, ale to nie ulega dyskusji.
Lyanna już miała otworzyć usta i powiedzieć coś, Conrad jednak zagadnął ją, przyznając mi rację i argumentując, iż sam król pewnie postąpiłby tak samo, byle tylko zapewnić jej bezpieczeństwo.
Tuż pod zamkiem, Conrad pomógł młodej lady zsiąść z konia, składając także na jej dłoni świadczący o szacunku pocałunek. Udaliśmy się we trójkę do komnaty lorda Dowódcy, gdzie mój ojciec właśnie uderzył ręką w stół, kręcąc głową.
- Rozumiem, że Velaryonowie są wrogami Korony, ale do jasnej ch*lery, nie sądźmy wszystkich po nazwisku! Doskonale znam jednego z nich, który jest mym serdecznym przyjacielem - warknął, a ja wiedziałem, że mówi o ojcu sir Darlana, za którego pragnął wydać córkę. - Jestem wierny Koronie... - zaczął i zamilkł, widząc nas w drzwiach. - A także wierny mojej księżniczce, za którą oddałbym życie, tak jak moi synowie - zapewnił. - Trzeba jednak mądrze określić, Arkadiusie, kto dokładnie jest wrogiem. Czyż nie uczyłem cię, iż nie należy karać ludzi za nazwisko?
Ukłoniłem się lekko, kiwając głową.
- Ojcze - powiedziałem z szacunkiem. - Oczywiście, zapamiętałem tą cenną lekcję. Nie zamierzam wyruszać na wszystkich Velaryonów. Zamierzam ukarać tych, który zaatakowali nasz obóz i torturowali mnie - wyjaśniłem. - Zginą wszyscy, którzy brali udział w spisku przeciw królewskiej rodzinie. Zamierzam jeszcze dziś wyruszyć do stolicy...
- Nigdzie nie wyruszysz - przerwał mi lord Dowódca. - Nie w tym stanie. Wyślemy kruki lub posłańca do Królewskiej Przystani, by wyjaśnił królowi sytuację i wysłał rycerzy.
Zmrużyłem oczy, kręcąc głową i po kolei wpatrując się we wszystkich zebranych, którzy - łącznie z Lyanną - popierali zdanie Dowódcy.
- Z całym szacunkiem, lordzie, ale nie podlegam tobie, tylko Królowi. Uważam, że ja, jako jego wierny sługa lepiej wyjaśnię mu sytuację i pomogę obrać strategię walki. Wyruszę więc jeszcze dziś do stolicy, by spotkać się z królem, zebrać wojska i zaatakować naszych wrogów - powiedziałem stanowczo, znów po kolei wpatrując się we wszystkich obecnych. Nie zamierzałem słuchać już niczyich protestów, tylko zrobić tak, jak postanowiłem.
(Lyanna?)