niedziela, 29 stycznia 2017

Od Lyanny C.D. Arkadiusa

Zaczęłam tracić wszelkie nadzieje. No bo jak to tak? Wszyscy go szukają i nadal ani śladu? Nie mogłam również odżałować tego, że nie przekonałam ojca do wcześniejszego jego szukania. Może gdybyśmy zaczęli poszukiwania wcześniej, ser Firewood byłby już z nami, cały i zdrowy? Miałam o to ogromny żal do ojca - chciał ot tak, po prostu wymienić gwardzistę na kogoś innego, dalej szukając Arkadiusa, ale nie na taką skalę. Rozumiem, że polityka, że bezpieczeństwo, czy jakimikolwiek innymi motywami oni się kierowali, ale litości, ten rycerz był zbyt dobry, zbyt wspaniały, by ot tak go wymienić! 
- Mo? - szepnęłam gardłowo z nadzieją, gdy wilkor przyspieszył kroku. Wkrótce przeszedł do biegu, szczekając jakby na zachętę. Szybko ruszyłam za nim, aż zaprowadził mnie do jakiejś postaci, zupełnie mokrej i zmarzniętej, leżącej pod rozłożystym, starym drzewem. Na początku trochę się przestraszyłam, bo wyglądał dość upiornie, ale w końcu zebrałam w sobie odwagę i, schyliwszy się nad nim, chwyciłam za ramię i przewróciłam w moją stronę. Myślę, że przeraziłabym się o wiele mniej, gdyby był tam jakiś wpół zjedzony przez robaki trup. Cofnęłam szybko rękę i przykucnęłam przy ciele.
- Ser Arkadiusie? - zapytałam z trwogą. Jego nieprzytomne oczy otworzyły się powoli. Czyli nie umarł... Jego twarz była pokryta zarówno świeżą, jak i zaschniętą krwią oraz warstwą błota. Nie namyślałam się długo, zanim zaczęłam wycierać ją skrawkiem mej sukni. Rycerz chciał zapewne zaprotestować, ale nie miał nawet siły, by mówić. Byłam pewna, że muszę działać szybko, widząc boleść na jego twarzy i mokre, lekko pokryte już szronem ubranie. 
- Mortimerze! - zawołałam wilkora, który zwrócił do mnie pysk - Leć po kogoś, niech go zabiorą! Leć po lorda Edwina i jego ludzi. Idź, idź! - przegoniłam zwierzaka, który, najwyraźniej czując, że dzieje się coś złego, usłuchał mego polecenia. Miałam nadzieję, że trafi i że sprowadzi pomoc w miarę szybko...
Nie miałam pojęcia, jak się pomaga wychłodzonym osobom, ale uznałam, że zdjęcie mojego burego, wilczego futra i okrycie nim rycerza nie jest najgorszym pomysłem. Co chwila przykładałam dłoń do czoła mężczyzny, ciągle sprawdzając jego stan. O pierwszej pomocy mało mi było wiadomo - dam tego nie uczono, bo przecież zawsze obok nich kręcili się jacyś lekarze lub chociaż służący... Jak widać, nie tak znów zawsze. Co niemalże dziesięć sekund sprawdzałam, czy ktoś nadchodzi.
- Wytrzymaj, proszę. - pochyliłam się nad ser Arkadiusem - Pomoc już idzie. Tylko nie umieraj, proszę. Dasz radę, dasz radę!
Dałabym głowę, że jego twarz wykrzywiła się w delikatnym, słabym uśmiechu. Na myśl, że mężczyzna kontaktuje i ma jeszcze świadomość, również się uśmiechnęłam, odgarniając włosy z jego czoła. Wkrótce potem usłyszałam w oddali krzyki i szczekanie Mo, które nasilały się z każdą sekundą. Wstałam szybko i wybiegłam na ścieżkę, machając rękoma.
- Ser Edwinie! - krzyknęłam - Tutaj, tutaj!

***

Weszłam cichutko do namiotu, starając się nie zbudzić naszego pacjenta. Wciąż był w ciężkim stanie, aczkolwiek miał już przynajmniej ciepło, opatrunki i leki. Kruk wysłany do ojca już poleciał - mam nadzieję, że żaden Velaryoński pies go nie zestrzeli do czasu, aż doleci do Królewskiej Przystani. Dopiero, gdy podeszłam bliżej, rozkładając na stoliczku opatrunki, zauważyłam, że ser Firewood wcale nie śpi.
- Dziękuję, pani. - wyszeptał, spoglądając na mnie. Nie mógł, a pewnie i nawet nie chciał ruszać głową, która spoczywała luźno na miękkiej poduszce.
- Nic nie mów. - rzekłam, nie chcąc, by rycerz się przemęczał. Uznałam, że mówienie per "sir" i wszelkie "formalności" nie mają w tym momencie najmniejszego sensu, więc zaczęłam zwracać się do rannego wprost.
Zaczęłam zmieniać opatrunki, ze szczególną ostrożnością uważając na jego lewą rękę, która była cała połamana. Co prawda klęczenie i służenie gwardziście nie było zbyt dworskim zachowaniem jak dla damy, ale miałam to gdzieś. Lepiej, żebym robiła to ja, która jako-tako już go znałam, niż zupełnie obcy rycerz - tym bardziej, że w tym obozie byłam aktualnie jedyną kobietą. 
- Kto cię tak urządził? - zapytałam, gdyż to pytanie dręczyło mnie aż od momentu, kiedy znalazłam mężczyznę - Leśni zbóje?
- Velaryono... - uciął, by wziąć oddech - ... Velaryonowie.
- Tyle mi wystarczy. - odparłam, nie chcąc, by ser Arkadius mówił więcej - Potem, jak już wrócisz do pełni sił, opowiesz wszystko. 
Tak myślałam. Co prawda nie cały czas, ale przemknęło mi przez myśl, że to te psy maczały palce w zaginięciu. Starałam się ukryć rosnącą we mnie wściekłość. Przyrzekłam sobie w duchu, że za to zapłacą. Winny czy niewinny, każdy Velaryon zdechnie, i to najlepiej z mojej ręki. 
Po skończeniu pracy odłożyłam bandaże, które pozostały, po czym usiadłam na stoliczku obok łoża. Wpatrywałam się w gwardzistę, który ponownie zamknął oczy, potrzebując snu. Kiedy tylko jego stan się ustabilizuje, zabierzemy go do Przystani, by dostał jeszcze lepszą opiekę. Póki co byłoby to dość ryzykowne, gdyż nie wiadomo, co mogłoby się przytrafić w czasie drogi. W każdym razie, cieszyłam się niezmiernie, że rycerz był już z nami, bezpieczny i pod odpowiednią opieką. Miałam szczerą nadzieję, że wróci do pełni sił jak najszybciej.
- Lady Weaver? - usłyszałam od strony wejścia. Odwróciłam się w tamtą stronę, wyrwana z zamyślenia. Podszedł do mnie nikt inny, jak lord Edwin Goodbrother. Wstałam natychmiast, chcąc okazać mu szacunek, był bowiem wielkim przyjacielem naszego rodu i honorowym człowiekiem. 
- Tak, sir? - zapytałam. Lord Edwin ruchem ręki dał do zrozumienia, żebym usiadła z powrotem, po czym obdarzył mnie pokrzepiającym uśmiechem - Mamy paru szpiegów od Stoutów. Myślę, że mogą być w to za...
- Są zamieszani. - przerwałam - Ser Arkadius powiedział mi, że byli to Velaryonowie. A że Velaryonowie często bywają u Stoutów, najprawdopodobniej to są jego prześladowcy.
- ... W każdym razie - dodał po chwili - Mamy ich ludzi. Kręcili się niedaleko. Najwyraźniej wyszli na poszukiwania sir Firewooda. 
- Gdzie aktualnie się znajdują? - zapytałam.
- Proszę za mną.
Wyszliśmy z namiotu, po czym podążyłam za lordem. Zaprowadził mnie na sam skraj obozu, gdzie, pod okiem straży, siedziało trzech przykutych do drzewa mężczyzn. Spojrzałam na nich z nienawiścią, a oni nie kryli zdumienia mą obecnością w tych stronach.
- Co mamy z nimi zrobić? - zapytał jeden ze strażników. Moje wewnętrzne ja krzyczało, żeby od razu ich zabić, ale pomyślałam, że o wiele rozsądniej będzie, jeżeli się z tym wstrzymam.
- Zawieziemy ich do Przystani jako jeńców. - zadecydowałam - Już przekonam mojego ojca, co z nimi zrobi.
Spojrzałam na nich jeszcze raz po czym, obróciwszy się, wróciłam do obozu. Weszłam z powrotem do namiotu ser Arkadiusa.
- Mamy trójkę Stoutów. - rzekłam, znowu siadając na drobnym krześle obok niego - Wskażesz potem, czy rozpoznajesz któregoś z nich. Musisz tylko wyzdrowieć. - dodałam z nadzieją.

Arkadius? 
Zdrowiej! ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon wykonała prudence. z Panda Graphics.