Przy kolacji było niezwykle gwarno, jak zawsze, ale tym razem bardzo mi to przeszkadzało. Kiedy tylko biesiada dobiegała końca, wstałam od stołu, owijając się szczelniej szatą i wychodząc na zewnątrz, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Moje wieczorne eskapady zwykle denerwowały ojca, jak wszystko zresztą, co robiłam, a czego damie nie przystoi. Kładł nacisk na nienaganny wygląd, maniery i najchętniej zamknąłby mnie w wysokiej wieży, by w odpowiednim czasie wydać za księcia, wysoko urodzonego lorda lub walecznego rycerza. Ojciec nigdy nie doceniał moich rad, zainteresowania obecną sytuacją państwa lub chęci nauczenia się walki. Nie zliczę nawet razy, gdy za pojedynkowanie się z braćmi lub strzelanie z łuku groziły mi srogie kary. Wydawało mi się jednak, że ostatnio ojciec zaczął nawet doceniać twardość mojego charakteru, dopatrując się w nim podobieństw do mojej nieodżałowanej mamy. Okazał to niewątpliwie, pozostawiając pod moją pieczą na czas swojego wyjazdu wszelkie swe obowiązki. Macosze nie raczyłby zawierzyć w ich kwestii, nie odnalazłaby się bowiem w tejże roli - była tylko zwykłą damą, jaką ojciec pragnął widzieć i we mnie.
Przysiadłam na murku, nadal zatapiając się w rozmyślaniach, tym razem o Arkadiusie, od którego nadal nie było żadnych wieści. Wiedziałam, że brat był doskonałym rycerzem i w walce pokonałby większość przeciwników. Pozostała mniejszość nie dawała mi jednak spokoju, ciągle podsycając me złe myśli o możliwym losie ukochanego brata.
Słysząc ciche kroki, spojrzałam w stronę wyjścia z domostwa, skąd dochodziły i odetchnęłam z ulgą, widząc, że to tylko nasz gość. Spodziewałam się raczej nad wyraz troskliwego sir Richarda, który na pewno starałby się wyperswadować mi siedzenie na podwórzu i zasłaniałby się mym nędznym ostatnio stanem zdrowia.
Sir Carter przysiadł na murku obok mnie, wpatrując się najpierw w dal, gdzie przed chwilą i ja zerkałam, a następnie przeniósł wzrok na moją twarz.
- Mam nadzieję, że moja obecność nie wadzi szanownej pani? - zapytał, chcąc się upewnić.
- Oczywiście, że nie, sir - powiedziałam szczerze. - Czasem lepiej się myśli, kiedy czuje się obok siebie czyjąś obecność, aniżeli w samotności - dodałam po chwili.
- Doskwiera pani jakieś zmartwienie? - zapytał rycerz, niepewny, czy może zadać takie pytanie. - Najmocniej przepraszam, jeżeli uzna to lady za niestosowne pytanie.
Spojrzałam na sir Cartera z nieskrywanym zaciekawieniem, widząc jego ostrożność w rozmowie ze mną, a wcześniej także i przy kolacji, gdzie nie zabierał głosu wcale, nie starając się także nawiązać z nikim rozmowy.
- Nie musi sir tak ostrożnie ważyć słów i czuć się tutaj tak nieswojo. Jest pan tu gościem - uśmiechnęłam się lekko, zaraz jednak spoważniałam, wpatrując się w dal. - Pytał sir o moje zmartwienia. Jak wszyscy, martwię się walką o władzę i wojnami, ale przede wszystkim drżę z niepokoju o zaginionego brata, rycerza Gwardii Królewskiej, Arkadiusa.
Zamilkłam, mając w duchu nadzieję, iż tak samo, jak ja przyjęłam pod swój dach potrzebującego rycerza, tak samo ktoś okazał łaskę memu bratu. Nie chciałam dopuścić do siebie innych myśli, niż te, w których Kade był żywy. Dawniej modliłabym się do bogów, teraz jednak miałam na ich temat odmienne od reszty zdanie. Bo o ile starałam się wierzyć w siedmiu i ufać ich woli, za dobrze zdawałam sobie sprawę z faktu, iż bogowie nie ingerują w życie swych wiernych, nie pomagają im. To najczęściej właśnie siła wiary dopomagała ludziom znaleźć rozwiązanie, nie zsyłali go bogowie. Coraz częściej przychodziła mi do głowy bluźniercza myśl, iż siedzą oni bezczynnie, wysłuchując jedynie skierowanych do nich zaprzysiężeń i obietnic, a wiara w nich zagłusza naturalny, ludzki strach przed śmiercią u ludzi wiernych.
(Will?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz