- Medyk twierdzi, że jego stan nie powinien już znacząco się pogarszać. - oznajmił lord Edwin z powagą, jaka nierzadko gościła na jego twarzy - Choć kuracja będzie trwała jeszcze dosyć długo, najgorszy stan już powoli zaczyna mijać.
- Niezwykle cieszę się z tej wiadomości. - uśmiechnęłam się delikatnie, patrząc na pogrążonego w półśnie rycerza, po czym przypomniałam sobie jego prośbę - Lord wybaczy, ale muszę, zgodnie z wolą sir Firewooda, napisać list do jego rodziny. Niedługo się odezwę.
Lord Goodbrother pokiwał głową z tajemniczym uśmiechem, po czym wyszedł bez słowa. Zastanawiałam się, dlaczego zareagował w ten sposób. Nie myślałam jednak nad tym długo i przystąpiłam do pisania, usadawiając się przy małym stoliczku. Zaadresowałam wiadomość do jego ojca, który raz czy dwa spotkał się z mym ojcem, więc jako-tako go znałam, w przeciwieństwie do całej reszty rodziny. Ogólnie bardzo mało wiedziałam o tym rycerzu, co wydało mi się w tym momencie dość przykre.
Gdy skończyłam, zwinęłam liścik w rulonik i wyszłam na zewnątrz, by przekazać go krukowi. Gdy umocowałam wiadomość u jego nogi, wypuściłam go z klatki i popędziłam, by poleciał. Postanowiłam, że odprowadzę zwierzę wzrokiem, co okazało się być słuszną decyzją. Ptak nie uleciał stu metrów, gdy jego ciało przeszyła strzała, a zwierzę padło na ziemię. Spojrzałam w stronę, z której wyleciała, z trwogą. Za drzewami nie zauważyłam nic - ot, pozornie zwykły, chłodny poranek, jak każdy inny. Coś mi jednak nie pasowało. Po chwili ujrzałam drobną sylwetkę z łukiem, przemieszczającą się naprawdę zwinnie w stronę zdobyczy, by wkrótce dostać się do listu. Mój wzrok przeniósł się z powrotem na las. Tajemniczych postaci było o wiele więcej... Nie robiłam nic, zastygłszy z trwogi, aż do czasu, gdy przed oczami nie mignęły mi charakterystyczna zieleń herbu Stoutów...
Obróciłam się momentalnie i popędziłam z powrotem do namiotu. Oprócz sir Arkadiusa nie było tam nikogo, więc szybko stamtąd wyszłam i zawitałam do miejscówki lorda Edwina. Siedział na krześle, czytając jakiś list, nieświadomy niebezpieczeństwa.
- Sir... - wysapałam, umęczona biegiem - Stoutowie... W lesie... Obok.
Lord Goodbrother poderwał się z miejsca jak oparzony, po czym, nie odpowiadając mi nic, pobiegł w miejsce, skąd wysłałam kruka. Spojrzał w stronę nadchodzącego zagrożenia i już miał się odwrócić, gdy strzała trafiła jego ramię.
- Sir! - wykrzyknęłam, podchodząc do niego spiesznie.
- Idź stąd, bo ciebie też ustrzelą! - syknął, próbując się podnieść - Bierz konia i uciekaj, ich jest więcej!
- Nie zostawię rycerzy na pewną śmie...
- Jedź, jedź! - krzyknął z niecierpliwością, wyjmując sobie strzałę z ramienia. Sprawiało mu to wielki ból, co można było odczytać z twarzy. Mimo mych niedługich wahań, odwróciłam się ostatecznie i skierowałam się w stronę miejsca, gdzie były uwiązane konie. Wzięłam pierwszego z nich i już miałam go popędzić i pogalopować w siną dal, lecz, przejeżdżając obok jednego z namiotu, zaatakowały mnie wyrzuty sumienia. Zeskoczyłam z konia i wróciłam do namiotu sir Arkadiusa, który najwyraźniej zbudził się już ze swego płytkiego snu. Chwyciłam go za ramię i pociągnęłam lekko.
- Sir Arkadiusie! - jęknęłam z bezradnością - Proszę, chodź ze mną. Muszę uratować chociaż jedną osobę! Niech sir zbierze siły i dojdzie ze mną do konia!
Rycerz chciał zaprotestować, ale uniemożliwiłam mu to, wciąż ciągnąc go za ramię. W końcu, chwiejąc się na lewo i prawo, podążył - z mą asekuracją - w stronę konia, gdzie go usadziłam. Wychodząc, zabrałam ze sobą jeszcze łuk, tak na wszelki wypadek, chociaż dobrze wiedziałam, że nie potrafię z niego strzelać. Upewniając się, że rycerz nie spadnie z konia i trzyma się dobrze, ścisnęłam łydkami boki konia, popędzając go. Ruszyliśmy w przeciwną stronę od ataku, kierując się - jak mniemam - w stronę Muru. Wątpiłam, że otrzymamy tam większą pomoc, ale przynajmniej oddalimy się od wroga. Odwróciłam się jeszcze i spojrzałam na obraz przede mną - przy obozie powoli zaczęła powstawać istna rzeź. Stoutów było bardzo wielu, a w dodatku byli, jakby nie patrzeć, przygotowani. Zapłakałam w duchu na myśl, że nie mogę im pomóc i zostawiam ich na niemal pewną śmierć... Tym bardziej lorda Edwina, tego przesympatycznego, kochanego, lojalnego człowieka...
Widzę, że nasi wrogowie chcą wojny, to ją dostaną! Wiedziałam, że w końcu nastąpi ten moment, kiedy wybuchną bitwy i zamieszki, jak to po typowej ciszy przed burzą. Nie spodziewałam się tego jednak akurat tu i teraz.
***
Było mroźno. Bardzo mroźno. Chociaż, co prawda, miałam futro, nie starczało ono dla nas obu, chyba, że byśmy mocno się ścisnęli. Chciałam coś upolować, gdyż nie mieliśmy ze sobą nic oprócz łuku. Za gęstwiną ujrzałam małe stadko jeleni - to musiało się udać. Napięłam łuk - tak, jak kiedyś widziałam, jak robią to moi nieżyjący już bracia. Przymknąwszy jedno oko, wycelowałam w zwierzęta i wypuściłam strzałę. Ta trafiła jednak dużo bardziej w lewą stronę, niż zamierzałam, płosząc tym samym potencjalną kolację. Odwróciłam się z powrotem w stronę sira Arkadiusa.
- Jesteśmy niedaleko od Muru, ale nie wiem, czy nam pomogą. - westchnęłam bezsilnie. To wszystko już mnie przerastało, najchętniej usiadłabym gdzieś w kącie i zaczęła płakać. Postanowiłam jednak zachować zimną krew, nie mogłam ukazywać słabości, tym bardziej przy rycerzu. - Przepraszam, sir, za to całe zamieszanie, które narobiłam. - dodałam cicho, spuszczając głowę.
Arkadius? :3
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz